Bramka jest okrągła, a piłki są dwie
"Jeśli masz piłkę, to masz większą szansę, że zagrozisz bramce przeciwnika. Piłka jest szybsza od najszybszego zawodnika".
"To nie ja, to piłkarze przegrali mecz".
"Nie wykorzystaliśmy żadnego rzutu rożnego, ale trzeba zwrócić uwagę, że każdy miał jakąś myśl przewodnią i był bity inaczej".
"Alkohol był, jest i będzie na zgrupowaniach kadry".
"Wygniotłem sporo kartek, dużo pokreśliłem, rozpisałem wszystko na nowo i wyszło mi tak jak wyszło".
"Pomyślałem sobie, że ten awans i styl, w jakim czasem udaje się nam grać, to prawdziwy cud. A przecież musimy powtórzyć ten cud na Euro".
"Ja się wychowałem w Kościele, w katolickiej wierze. Ta wiara bardzo mi w życiu pomogła, także w moich sukcesach".
Powyższe wypowiedzi wzbudzają sporo uśmiechu na twarzy, ale nie są autorstwa laików, lecz panów trenerów. Mówili te słowa Strejlau, Apostel, Piechniczek, Wójcik, Janas, Leo. Słowa trenerów przez duże "T", którzy mieli zaszczyt, na nieszczęście Polski i kibiców, prowadzić reprezentację piłki nożnej. Kopana to nasz sport, choć w zdziwienie wprowadziła kibiców pewna ankieta, przeprowadzona tuż przed rozpoczęciem Euro, a z której wynikało, że aż 68% Polaków w ogóle nie interesuje się piłką nożną. Nagle interesują się nią wszyscy, kiedy kolejny już raz dostaliśmy łupnia na wielkim, piłkarskim turnieju. Porażka boli tym bardziej, że doznaliśmy jej u siebie, na polskiej, katolickiej ziemi, tej ziemi! Co Smuda zrobił źle, kogo powinien wpuścić na boisko a kogo zdjąć, czy aby na pewno dokonał dobrej selekcji, nie powinno już obchodzić. Mistrzostwa to dla nas już historia, której nie odwrócimy.
Mnie, niegdyś zagorzałego kibica, niesmaczy jedno: obecność w mediach, w studiach TV trenerów, których przeróżne Tevałeny Polsaty i TiWi cenią niczym najwyższej światowej klasy ekspertów. Panowie trenerzy, którzy dziś oceniają pracę Smudy i grę reprezentacji, sami nie mogą pochwalić się sukcesami, kiedy prowadzili kadrę. Bo czy sukcesem jest awans do imprezy piłkarskiej, na której dostało się baty, aż żal kibicom d... ściskał? Jacek Gmoch i Jerzy Engel brylują w mediach, pięknie rozpisują rozwój akcji, malują po tablicy, doszukując się najlepszych rozwiązań. Pytanie tylko, dlaczego sami sobie tego nie rysowali? Louis van Gaal też rysował, ale kiedy prowadził Barcelonę, na Camp Nou zagościło Dynamo Kijów Walerego Łobanowskiego, który nie miał przy sobie nawet jednej karteczki. Dziwnie wyglądał przy obłożonym papierzyskami Holendrze, ale nie przeszkodziło to Ukraińcowi w zmiażdżeniu rywala! Gmoch w 1978 roku obiecywał złoto w Argentynie, 5-8 miejsce okazało się szczytem jego możliwości. Po Mistrzostwach pożegnał się z kadrą. Engel w 2002 roku awansował z reprezentacją do finałów MŚ, ale nie wyszedł z grupy. Dziś panowie uważają się za ekspertów... Cieszy mnie, że coraz częściej zapraszani są do rozmów byli piłkarze, mający więcej do powiedzenia od skompromitowanych, przegranych trenerów.
Andrzej Strejlau, człowiek, który miał wypijać wiadro herbaty dziennie i palić wagon papierosów umożliwił powrót do kadry Markowi Leśniakowi, ongiś ciekawie zapowiadającego się napastnika Pogoni Szczecin. Leśniak miał nogi szybsze od głowy, co udowodnił niejednokrotnie, zwłaszcza w zremisowanym meczu w eliminacjach do MŚ z Anglią w 1993 roku, kiedy to zmarnował dwie wyborne "setki". "O Jezus Maria, co on zrobił!", darł się wtedy Dariusz Szpakowski, komentujący mecz. Strzelił Adamczuk, wyrównał ciemnoskóry Wright. Po golu ręką, strzelonym przez Jana Furtoka, wygraliśmy heroiczny bój z San Marino. Kto nie czytał kpiącego opisu meczu autorstwa Janusza Atlasa w "Piłce Nożnej", niech żałuje. Strejlau postawił nie na tych ludzi, co trzeba, uparcie trzymał się Roberta Warzychy, który siedział na ławce rezerwowych w angielskim Evertonie, typowego napastnika, Krzysztof Warzychę ustawiał w drugiej linii, od obrońców wymagał wyjścia do przodu, od napastników żądał cofania się. Wyszło, jak wyszło. Nie do końca wypalił powrót do reprezentacji innego uciekiniera z Polski, Andrzeja Rudego. Strejlau przynajmniej nie pyszni się w TiWi, jakim to był wspaniałym trenerem. Poszefował trochę Kolegium Sędziów PZPN, poprowadził, bez sukcesów, kilka klubów polskich i jeden chiński. Ponoć oferowano mu pracę w pewnej branży, by czytał filmy pewnej treści...
Henryk Apostel, następca Andrzeja Strejlaua, wywiózł w 1995 roku remis z Parc des Princes. Andrzej Wożniak dokonywał cudów w bramce, obronił karnego Lizarazu, jednak nie dał rady wyłapać wolnego, którego w mistrzowski sposób wykonał Djorkaeff. Mecz życia rozegrał Piotr Świerczewski, który rozbijał niemal wszystkie ataki Francuzów. Wydawało się, że Apostel jest w stanie osiągnąć coś z kadrą, ale... Panowie piłkarze zaczęli balować w noce poprzedzające mecze, pogubił się Apostel, Piotr Nowak nie okazał się dyrygentem na miarę Deyny. Za Apostela kompletnie stracił formę as Stomilu Olsztyn, Sylwek Czereszewski, którego trener w reprezentacji ustawiał jako defensywnego pomocnika, a nawet dziecko wiedziało, że Cygan gra jako pomocnik, tyle że ofensywny! Za Apostela ostatni mecz w kadrze rozegrał Roman Kosecki, który schodząc z boiska po czerwonej kartce świecił gołą klatą w Bratysławie, gdzie dostaliśmy tęgie baty. Towarzyszył mu Piotr Świerczewski z czerwienią. Pan Apostel doskonale się urządził, do dziś pracuje w PZPN.
Antoni Piechniczek nie zanotował udanego powrotu do polskiej piłki, nie zbliżył się nawet połowicznie do swoich wyników z kadrą na początku lat 80-ych minionego wieku. Pan Antoni dał nadzieję kibicom po obiecującym meczu z Anglikami na Wembley w 1996 roku. Marek Citko uciszył trybuny golem, ale załatwił nas i słabo grającego Andrzeja Wożniaka Alan Shearer, strzelec dwóch goli dla Anglików. W meczy z Włochami w Chorzowie szoku doznał Gianfranco Zola, który nie radził sobie z Pawłem Skrzypkiem. Do historii mógł przejść inny nasz obrońca, Paweł Wojtala, który gdyby tylko niżej uderzył głową po rogu... Pan Antoni przegrał eliminacje do MŚ, zabrakło nas na boiskach we Francji, w dodatku pokłócił się w paroma kluczowymi piłkarzami, którzy odmówili gry w reprezentacji. Piechniczek, podobnie jak Apostel, odnalazł się w PZPN, próbował też sił w polityce.
"Zmieniamy szyld i gramy dalej", rzucił hasło Wojtek Kowalczyk w 1992 roku, tuż po powrocie z Olimpiady w Barcelonie. Hiszpańska ziemia okazała się szczęśliwa dla naszych piłkarzy. Janusz Wójcik przegrał w finale z gospodarzami, Hiszpanią, ale nasi olimpijczycy tworzyli prawdziwy zespół, nie jakąś zbieraninę przypadkowych kopaczy. Kiedy więc późno, bo późno, latem 1997 powierzono opiekę nad kadrą Wójtowi właśnie, spodziewano się cudu, czyli awansu do ME. Wójcik sięgnął po swoich dawnych piłkarzy, znajomych z olimpijskiej. Aleksander Kłak, Jerzy Brzęczek, Wojtek Kowalczyk i Andrzej Juskowiak nie dali jednak rady. Porażka w 1999 roku z Anglią, mimo ultradefensywnego ustawienia zespołu polskiego, rudzielec z Manchesteru United, Paul Scholes, trzy razy znalazł drogę do polskiej bramki. Do ostatniej chwili Wójt miał szansę na awans, wystarczył jeden punkcik w meczu ze Szwecją, polegliśmy jednak. Wójcik oczywiście zaczepił się w PZPN, któremu w latach 2004-2007 świadczył swe usługi. W 2005 roku został wybrany do Sejmu RP.
Choć faworytem kibiców był Franciszek Smuda, PZPN postawił na Jerzego Engela, który postawił na nogi stołeczną Polonię i odkrył dla polskiej piłki Emmanuela Olisadebe. Mimo kiepskiego startu z reprezentacją Engel szybko stał się ulubieńcem kibiców. To za kadencji Engela stałe miejsce w bramce zdobył Jerzy Dudek, po części na wskutek kontuzji Adama Matyska, królem asyst stał się Michał Żewłakow, eksplodowała forma Radka Kałużnego, Piotr Świerczewski i Jacek Krzynówek wiedli prym w drugiej linii, prawdziwym skarbem okazał się czarnoskóry Oli, którego bramki, m.in. dwie w wyjazdowym, wygranym 3:2 meczu z Norwegią, przyczyniły się do szybkiego awansu do MŚ w Korei. Awansowaliśmy jako pierwsi z Europy! Niestety, na turnieju zawiedliśmy na całej linii: porażka z Koreą, klęska z Portugalią i zwycięstwo z USA pozostawiło duży niedosyt. PZPN podziękował Engelowi za współpracę.
Zbigniew Boniek był znakomitym piłkarzem, trenerem jednak, delikatnie mówiąc, nie najlepszym. W 1991 roku spuścił do Serie B zespół Lecce ( z Pietro Virdisem w składzie), rok później to samo powtórzył z Bari ( w składzie m.in. Zvonimir Boban, Robert Jarni i David Platt). Prowadził jeszcze podrzędny klubik Sambenettese, bez sukcesów, oraz Avellino (asystował mu stary znajomy z 1982 roku, Peruwiańczyk Barbadillo), w którym również nie zagrzał miejsca. Mało który znakomity piłkarz jest później równie wybitnym trenerem... Boniek( w latach 1999-2002) pracował w PZPN, gdzie był wiceprezesem, dał się namówić na pracę z reprezentacją Polski. Niestety, nie udało się mu wcale, wytrwał pół roku na stanowisku. Błędem było postawienie na Kałużnego i Świerczewskiego, wówczas zawodników z kłopotami w klubach i będącymi bez formy. Artur Wichniarek nie został żądłem drużyny, nie odnalazł się w kadrze Ratajczyk. Prasa szybko postawiła krzyżyk na Bońku, on zaś, czując pismo nosem, wolał sam podać się do dymisji, niż czekać, aż poprosi go o to PZPN.
Janusz Chomontek, człowiek, który potrafił podbić piłkę tysiąc razy, a nie zrobił żadnej kariery piłkarskiej. Stefan Majewski podobno w 1982 roku podbijał piłkę ledwie kilka razy, a zdobył medal MŚ w 1982 roku. To Majewskiemu powierzono kadrę w 2009 roku, kiedy odszedł Leo Beenhakker, w trakcie nieudanych eliminacji do MŚ. Kadra prowadzona przez Majewskiego przegrała 0:2 z Czechami na wyjeździe, oraz 0:1 u siebie w Chorzowie ze Słowacją. Majewski jako trener nie wywalczył nigdy mistrzostwa Polski, ale miał dobre chody w PZPN. Nie matura, lecz chęć szczera... Majewski pełni dziś funkcję przewodniczącego Rady Trenerów w PZPN. Służy bogatym doświadczeniem i wielkim dorobkiem trenerskim... Pardon, zapomniałbym! Toż to Majewski jako pierwszy miał poznać się na piłkarskim talencie Michaela Ballacka, dziś powoli kończącego przygodę z piłką Niemca!
Nie wymieniłem w tym gronie Władysława Stachurskiego, Krzysztofa Pawlaka czy Leo Beenhakkera. Dwaj pierwsi nie szukali posad w PZPN, Holender wrócił na stare śmieci, do kraju tulipanów, zresztą nie miałby czego szukać u nas w Polsce. W Związku, w którym dawni trenerzy krytykowali obecnych (Apostel Engela, Piechniczek Beenhakkera), prowadząc dziwne wojenki, szkodzące polskiej piłce. Franciszek Smuda nie powinien się martwić: mimo kiepskiej dykcji (daleko mu do Engela, Dziekanowskiego czy Gmocha) za lat kilka- kilkanaście i on będzie zapraszanym do TiWi cenionym ekspertem piłki nożnej. Jeśli ostanie się nam telewizja i będziemy mieć reprezentację... PZPN, skupiający przegranych trenerów, na pewno trwał będzie, tego możemy być pewni!
0 komentarze:
Prześlij komentarz